Przez Biel
Laponia
Ktoś mógłby się zapytać - po co pakować się w 25-cio stopniowy mróz i 5-cio godzinny dzień, jednocześnie codziennie nie wiedząc gdzie będzie się spało? Nie są to przecież warunki, które sprzyjają turystyce, ani komfortowemu spędzeniu dwutygodniowego wyjazdu. Odpowiedź na to pytanie udało mi się sformułować dopiero jakiś czas po powrocie. Nagłe odłączenie od codziennej rutyny powoduje dosyć osobliwe konflikty w głowie.
Wspólnie z Tomaszem, nieodzownym kompanem wypraw, planowaliśmy podróż ponad pół roku. Bilety lotnicze, dobrze przemyślany ekwipunek, posiłki (dające nam wystarczająco dużo energii na długie marsze), czy odpowiednio ciepłe ubrania - to wszystko po odpowiednio precyzyjnym planowaniu dało się zgromadzić. Jest jednak coś, czego nigdy nie można do końca zaplanować przed podróżą, mimo długiego przygotowania. Siebie.
Sama podróż na początku przebiegała z wieloma komplikacjami
i niemałym stresem, lecz, o dziwo, zgodnie z planem. Gdy dotarliśmy do Rovaniemi i udało nam się przekroczyć koło podbiegunowe, poczuliśmy małą ulgę. Jeden ze stopów podrzucił nas pod wioskę Świętego Mikołaja. Zdawało mi się, że przeniosłem się do czasów wczesnego dzieciństwa. W końcu znajdowałem się
w miejscu, które było symbolem nostalgii i dziecięcej beztroski.
Szybko jednak musieliśmy ruszyć w dalszą drogę. Ten dzień, choć zaczął się miłą konfrontacją ze wspomnieniami, skończył się kilkugodzinnym przedzieraniem przez śnieg. Chcieliśmy bowiem dotrzeć do pewnej turystycznej chatki w parku narodowym Pyhä-Luosto. Po złapaniu stopa z Rovaniemi wysiedliśmy przy zejściu na szlak prowadzący przez drogę zasypaną śniegiem po biodra.
Po chwili namysłu rozpoczęliśmy wędrówkę.
Spacer wynagrodził nam widok ze szczytu. Aż po granicę 50-cio kilometrowego widnokręgu nie mogliśmy dostrzec żadnych śladów ludzkiej działalności. Wiatr wiał naprawdę mocno. Odczuwalna temperatura około -30 stopni. Aparat momentalnie przestał działać. Wyciągnąłem drugi akumulator z kieszeni przy ciele
i udało mi się zrobić parę zdjęć. Szybko znowu jednak odmówił posłuszeństwa. Skuty lodem i przykryty śniegiem las, przez który wracaliśmy, zapierał dech w piersiach.
W kolejnych etapach podróży zbliżyliśmy się bardziej do ludzi. Wróciliśmy do Rovaniemi w celu dokładniejszego zwiedzenia miasta. Finowie to bardzo miły i życzliwy naród. Chętnie nam pomagają, jednak są dosyć skryci. W rozmowie rzadko mówią o sobie. W ostatniej części podróży jedziemy do Meltaus, położonego 50 km na północ od miasta Świętego Mikołaja, gdzie mamy zamiar spać u Jussiego - osoby poznanej na Couchsurfingu.
Odpowiedź na pytanie postawione na początku nie jest zatem jednoznaczna. Adaptacja do nowych warunków oznacza zmianę rutyny i dziennych priorytetów. Gdy podczas podróży na początku bardzo doskwierał mi brak regularnych ciepłych posiłków, pod koniec do wspomnienia szkolnej rutyny czułem już tylko dziwną nostalgię. Odpowiedzią na to pytanie jest moment powrotu do swojej codzienności. Przez pewien czas po powrocie do wszystkiego co robiłem, choć było kompletnie “zwykłe”,
czułem wdzięczność za to, że takie jest.
Po 3 godzinach człapania w rakietach marsz doprowadzał do skraju wytrzymałości. Do chatki dotarliśmy dopiero po pięciu. Byliśmy wycieńczeni. Po wypiciu 4 herbat i względnym ogarnięciu usiadłem przy drewnianej ławie. Poczułem nagle dziwny spokój. Mimo iż byłem pośrodku niczego, 100 km za kołem podbiegunowym, wydawało mi się, pierwszy raz od początku podróży, że nie ma potrzeby czymkolwiek się niepokoić.
W chacie spędziliśmy 3 dni. Był w niej żeliwny piec, parę garnków, a nawet kuchenka gazowa. Wszystko w stanie idealnym (warto
w tym momencie wspomnieć, że zarówno drewno, jak i konserwacja chaty utrzymywana jest z pieniędzy państwa - co więcej, w całej Finlandii takich chatek jest ponad 150). Następnego dnia, po odpoczęciu, postanowiliśmy coś ze sobą zrobić. Na mapach znalezionych w chacie 2 km od chaty znajdowała się góra. Postanowiliśmy się na nią wspiąć - znowu przedzierając się przez zaspy śniegu.
Wita nas kawą i piwem, a rozmowa dobrze się klei. Rozmawiamy
o naszej podróży i o tym jak odebraliśmy Laponię. Jussi opowiada wiele ciekawych szczegółów o lokalnej społeczności - np.: co drugi Fin posiada w domu broń, a w Finlandii nadal istnieje obowiązkowa półroczna służba wojskowa. Dowiadujemy się również, jak działa cały system gospodarczy kraju i że działa on na tyle dobrze, iż nikomu nie opłaca się kraść (w przypadku utraty zdolności finansowych państwo przenosi cię do mieszkania socjalnego).
W Meltaus spotykamy również renifery.
Po wizycie u Jussiego jedziemy prosto na południe, żeby zdążyć na lot do Polski. Podczas całej podróży powrotnej zastanawiam się, jak zmieniało się moje podejście do wyprawy na przestrzeni poszczególnych dni i dlaczego w chatce czułem się najspokojniej. Do pewnej teorii doszedłem niedawno - przełamywanie strefy komfortu w podróży musi boleć, to oczywiste. Trzeba jednak starać się nie przejmować samym procesem przełamywania, lecz skupić na tym, co następuje po nim - adaptacja do nowych warunków.
Przez Biel
Laponia
Ktoś mógłby się zapytać - po co pakować się w 25-cio stopniowy mróz i 5-cio godzinny dzień, jednocześnie codziennie nie wiedząc gdzie będzie się spało? Nie są to przecież warunki, które sprzyjają turystyce, ani komfortowemu spędzeniu dwutygodniowego wyjazdu. Odpowiedź na to pytanie udało mi się sformułować dopiero jakiś czas po powrocie. Nagłe odłączenie od codziennej rutyny powoduje dosyć osobliwe konflikty w głowie.
Wspólnie z Tomaszem, nieodzownym kompanem wypraw, planowaliśmy podróż ponad pół roku. Bilety lotnicze, dobrze przemyślany ekwipunek, posiłki (dające nam wystarczająco dużo energii
na długie marsze), czy odpowiednio ciepłe ubrania -
to wszystko po odpowiednio precyzyjnym planowaniu dało się zgromadzić. Jest jednak coś, czego nigdy nie można do końca zaplanować przed podróżą, mimo długiego przygotowania. Siebie.
Sama podróż na początku przebiegała z wieloma komplikacjami i niemałym stresem, lecz, o dziwo, zgodnie z planem. Gdy dotarliśmy do Rovaniemi i udało nam się przekroczyć koło podbiegunowe, poczuliśmy małą ulgę. Jeden ze stopów podrzucił nas pod wioskę Świętego Mikołaja. Zdawało mi się, że przeniosłem się do czasów wczesnego dzieciństwa. W końcu znajdowałem się w miejscu, które było symbolem nostalgii i dziecięcej beztroski.
Szybko jednak musieliśmy ruszyć w dalszą drogę. Ten dzień, choć zaczął się
miłą konfrontacją ze wspomnieniami, skończył się kilkugodzinnym przedzieraniem przez śnieg. Chcieliśmy bowiem dotrzeć do pewnej turystycznej chatki w parku narodowym Pyhä-Luosto. Po złapaniu stopa z Rovaniemi wysiedliśmy przy zejściu na szlak prowadzący przez drogę zasypaną śniegiem po biodra. Po chwili namysłu rozpoczęliśmy wędrówkę.
Po 3 godzinach człapania w rakietach marsz doprowadzał do skraju wytrzymałości. Do chatki dotarliśmy dopiero po pięciu. Byliśmy wycieńczeni. Po wypiciu 4 herbat i względnym ogarnięciu usiadłem przy drewnianej ławie. Poczułem nagle dziwny spokój. Mimo iż byłem pośrodku niczego, 100 km za kołem podbiegunowym, wydawało mi się, pierwszy raz od początku podróży, że nie ma potrzeby czymkolwiek się niepokoić.
W chacie spędziliśmy 3 dni. Był w niej żeliwny piec, parę garnków, a nawet kuchenka gazowa. Wszystko w stanie idealnym (warto w tym momencie wspomnieć, że zarówno drewno, jak
i konserwacja chaty utrzymywana jest z pieniędzy państwa - co więcej, w całej Finlandii takich chatek jest ponad 150). Następnego dnia, po odpoczęciu, postanowiliśmy coś ze sobą zrobić. Na mapach znalezionych w chacie 2 km od chaty znajdowała się góra. Postanowiliśmy się na nią wspiąć - znowu przedzierając się przez zaspy śniegu.
Spacer wynagrodził nam widok ze szczytu. Aż po granicę 50-cio kilometrowego widnokręgu nie mogliśmy dostrzec żadnych śladów ludzkiej działalności. Wiatr wiał naprawdę mocno. Odczuwalna temperatura
około -30 stopni. Aparat momentalnie przestał działać. Wyciągnąłem drugi akumulator z kieszeni przy ciele i udało mi się zrobić parę zdjęć. Szybko znowu jednak odmówił posłuszeństwa. Skuty lodem i przykryty śniegiem las, przez który wracaliśmy, zapierał dech w piersiach.
W kolejnych etapach podróży zbliżyliśmy się bardziej do ludzi. Wróciliśmy do Rovaniemi w celu dokładniejszego zwiedzenia miasta. Finowie to bardzo miły i życzliwy naród. Chętnie nam pomagają, jednak są dosyć skryci. W rozmowie rzadko mówią o sobie. W ostatniej części podróży jedziemy do Meltaus, położonego 50 km na północ od miasta Świętego Mikołaja, gdzie mamy zamiar spać u Jussiego - osoby poznanej na Couchsurfingu.
Wita nas kawą i piwem, a rozmowa dobrze się klei. Rozmawiamy o naszej podróży i o tym jak odebraliśmy Laponię. Jussi opowiada wiele ciekawych szczegółów o lokalnej społeczności - np.: co drugi Fin posiada w domu broń, a w Finlandii nadal istnieje obowiązkowa półroczna służba wojskowa. Dowiadujemy się również, jak działa cały system gospodarczy kraju i że działa on na tyle dobrze, iż nikomu nie opłaca się kraść (w przypadku utraty zdolności finansowych państwo przenosi cię do mieszkania socjalnego).
W Meltaus spotykamy również renifery.
Po wizycie u Jussiego jedziemy prosto na południe, żeby zdążyć na lot do Polski. Podczas
całej podróży powrotnej zastanawiam się, jak zmieniało się moje podejście do wyprawy na przestrzeni poszczególnych dni i dlaczego w chatce czułem się najspokojniej. Do pewnej teorii doszedłem niedawno - przełamywanie strefy komfortu w podróży musi boleć, to oczywiste. Trzeba jednak starać się nie przejmować samym procesem przełamywania, lecz skupić na tym, co następuje po nim - adaptacja do nowych warunków.
Odpowiedź na pytanie postawione na początku nie jest zatem jednoznaczna. Adaptacja do nowych warunków oznacza zmianę rutyny i dziennych priorytetów. Gdy podczas podróży na początku bardzo doskwierał mi brak regularnych ciepłych posiłków, pod koniec do wspomnienia szkolnej rutyny czułem już tylko dziwną nostalgię. Odpowiedzią na to pytanie jest moment powrotu do swojej codzienności. Przez pewien czas po powrocie do wszystkiego co robiłem, choć było kompletnie “zwykłe”,
czułem wdzięczność za to, że takie jest.